8 grudnia 2016 roku, nasz przyjaciel i członek KKSL, pilot Moniek, czyli Wojciech Kilarski skończył 85 lat. Z tej okazji życzymy szacownemu Jubilatowi 100 lat w znakomitym zdrowiu, które pozwoli mu na zabawianie koleżanek i kolegów. Bo Moniek to kawalarz pierwszej klasy, który bawił i bawi nas od najmłodszych lat swojego życia.
Jest zawsze uśmiechnięty, prezentując przy tym pogodę ducha i filozofię dzielnego wojaka Szwejka. W związku z tym pięknym jubileuszem rozpoczynamy publikacje Jego tzw. „dyrdymałów”, w których opisuje epizody ze swojego, bogatego życia.
Zamiast słowa wstępnego przedstawiam list Mońka
Szanowny Panie Prezesie
Mając na uwadze Pańskie poczucie humoru przesyłam w załączeniu dyrdymały mojego autorstwa. Mizerne to to, ale opisane zdarzenia są prawdziwe. Świadkiem jest Leszek Gański, który w wielu przypadkach był ich inicjatorem. Razem stanowiliśmy komiczny duet, zważywszy jego duży, a mój mały wzrost. Samo pokazanie się razem było śmieszne. Ja byłem strzelcem pokładowym w załodze dowódcy pułku, a Leszek Gański dowódcy pierwszej eskadry.
Poza naszymi obowiązkami strzelców pokładowych wykonywaliśmy z Leszkiem dla potrzeb DWLot. makiety samolotów wrogich państw, na podstawie dostarczanych przez wywiad zdjęć.
Prace wykonywaliśmy pod zamknięciem ponieważ było to super tajne.
Z tego powodu nasze wybryki były tolerowane, a nawet aprobowane. Byliśmy przedmiotem licznych anegdot…
Z poważaniem Moniek
Po takim liście nie pozostało mi nic innego jak rękopisy przełożyć na postać cyfrową i publikować. Na pierwszy ogień idzie więc opowiadanie „Strzelec pokładowy”. A później następne, tak, by umilić zimowe, długie wieczory.
STRZELEC POKŁADOWY – opowiadanie
Strzelec pokładowy to był taki osobnik, co latał z palcem na cynglu, a dupą do wiatru. Tak dosadnie określano nas w Oficerskiej Szkole w Dęblinie. Określenie tak dosadne miało swoje uzasadnienie, albowiem zadaniem strzelca było bronić samolotu przed wrogiem atakującym od tyłu. Takich to już nie ma w lotnictwie wojskowym świata. Technika zabijania i obrony stała się bardziej wyrafinowana.
Profesja strzelca pokładowego zaistniała w czasie pierwszej wojny światowej. Trwała przez drugą i kilkanaście lat później.
Bombowiec Tu-2, na którym odbyłem bardzo wiele lotów w czasie odbywania służby wojskowej, stoi teraz milczący w Muzeum Lotnictwa w Krakowie. To była udana konstrukcja Tupolewa. Już nie słychać ryku jego potężnych silników, gdy zrywał się dolotu całą ich mocą. Czasem, gdy zwiedzam muzeum, wspominam w zadumie moje przeżycia związane z tą maszyną.
Pilotami i nawigatorami bombowców byli oficerowie, a strzelcami pokładowymi chłopcy z czynnej służby. Ale wyżywienie dla jednych i drugich w kasynie było jednakowe. Ubiór ochronny przed zimnem był też jednakowy dla całej załogi. Składał się z futrzanych spodni na szelkach, futrzanej kurtki i butów zwanych „untami” z lisich futer wewnątrz i na zewnątrz.
O przynależności do personelu pokładowego świadczył hełmofon uzupełniający ubiór, z umieszczonymi w nim słuchawkami i laryngofonami, (które po zapięciu pod szyją dotykały krtani i przekazywały drgania strun głosowych).
Po podłączeniu kabla od hełmofonu do sieci, załoga samolotu swobodnie porozumiewała się ze sobą. Wszyscy się słyszeli wzajemnie. Taki ubiór miał dla mnie dodatkową zaletę, a mianowicie tę, że od czasu do czasu zanosiłem go do naszego laboratorium, aby koledzy z obsługi naziemnej mogli zrobić pamiątkowe zdjęcia – oczywiście za drobnym wynagrodzeniem. Ta ich chęć szpanowania śmieszyła mnie, bo nie uważałem tego za zaszczyt i takowego zdjęcia nie mam.
O ile piloci i nawigatorzy byli chronieni opancerzeniem, to tylny strzelec poza działkiem nie miał żadnej ochrony. Był to skuteczny sposób by go zmusić do aktywnej obrony przed atakującym od ogona wrogiem J
Obserwacja przestrzeni z tyłu samolotu była możliwa przez peryskop, sprzężony z działkiem. Toteż przez cały czas lotu strzelec leżał plackiem na brzuchu z okiem przy celowniku. Spadochron siedzeniowy tkwił mu na zadku. Zamiast pasów, które by go przytrzymywały w kadłubie miał tylko uchwyty przy działku, których mógł się przytrzymać i prowadzić ogień. Wpajano nam do głowy, że gdy eskadra bombowców leci w szyku bojowym i zostanie zaatakowana przez myśliwce wroga, to zasadą obrony jest otwarcie ognia nie do samolotu, który nas atakuje, lecz do tego, który atakuje maszynę lecącą obok nas. Jej strzelec ma z kolei strzelać do wrogiego samolotu, atakującego nas. Łatwiej przyjść komuś z pomocą, aniżeli bronić się samemu – to była frontowa prawda, nam przekazywana.
Taką zasadę wpoiłem moim chłopcem i miało to taki skutek, że gdy mama ich zapytała, kto rozbił w domu szklankę – każdy z osobna przyznawał się do tego.
W lotach ćwiczebnych strzelec niewiele miał zajęcia poza obserwacją, co dzieje się za samolotem i na ziemi. W jednym z takich lotów byliśmy nad Bydgoszczą. Pilot zniżył lot nad sam rynek, zataczając kręgi. Na pytanie nawigatora do pilota, po co tak zniżył lot, w odpowiedzi usłyszeliśmy: Moniek licz samochody! Ot, był to taki mały przerywnik w czasie lotu, na który pozwolił sobie pilot. Takie małe chuligaństwa niejeden pilot ma na sumieniu.
Ćwiczenia naziemne załóg latających, aczkolwiek niezbędne, były dość nudnawe. Śmiesznie wyglądało ćwiczenie lotów w szyku całego pułku. Polegało ono na tym, że każda załoga skupiona przy sobie, zajmowała pozycję jaka został jej wyznaczona w szyku. Każdy z członków załogi trzymał w wyciągniętej przed siebie ręce miniaturowy model samolotu. Pierwszy, prowadzący szyk, wraz ze swoją załogą, wysuwał się do przodu. Do niego w odpowiednich odstępach czasu dołączały pozostałe załogi. Potem następowało pozorowane zwieranie szyków, zmiany kierunku lotu etc. Całe to ćwiczenie odbywało się z całą powagą. Wyglądaliśmy niczym dzieciaki w przedszkolu, które jak się bawią, to zupełnie na serio. Aby zajęcia te nie były takie nudne, to „Stary” nieraz je okraszał humorem. W jednym z takich ćwiczeń na lotnisku wyznaczył nawigatorowi pozorowany lot po trasie, przydzielając mu do załogi pilota Gwizdałę i strzelca Mońka, czyli mnie J Jak już tak skomplikowana załoga zajęła miejsce w środku kręgu pozostałych, to „Stary” zadał pytanie nawigatorowi, co też uczyni, jeśli w czasie lotu utraci orientację, gdzie się znajduje? Pytanie było podchwytliwe przez wcześniejsze imienne wyznaczenie załogi. Nawigator był dobrze „oblatany” w teorii i wyrecytował wszystko, co robi się w takiej sytuacji, „Stary” wysłuchał, po czym dodał, że jak on leci z Mońkiem o się jego pyta, bo on zawsze wie, gdzie jesteśmy.
W jednym z lotów ze „Starym” lecieliśmy nad dużym kompleksem leśnym. Pod nami z lewej strony samolotu zauważyłem pożar lasu. Lakonicznie przekazałem „staremu”, że z lewej strony samolotu się pali. „Stary” ostrym ślizgiem skierował samolot w prawą stronę, aby zdmuchnąć płomień, jak to się robi w razie zapalenia jednego z silników. Sądziłem, ze chce zobaczyć, w którym miejscu las się pali. Nic podobnego, albowiem „Stary” dojrzał wcześniej pożar i taki manewr wykonał, aby mi dać „lekcję dobrego wychowania”, bo za chwilę zapytał: co się pali? Las się pali – odpowiedziałem. ”Co? Las się pali? Ja ci dam mówić – z lewej strony samolotu się pali”. Wyprowadził samolot z lotu ślizgowego, by zaraz przejść w tzw „górki”. Polegało to na raptownym skierowaniu samolotu raz górę, raz w dół i tak na przemian. Spowodowało to, że leżąc na brzuchu, niczym nie przepasany, obijany byłem jak śledź w beczce, raz od góry, raz od dołu kadłuba. Jedyne, co mogłem zrobić w czasie zadawanej kary, to mocno oburącz chwytać się uchwytów działka.
W czasie ćwiczeń współdziałania z wojskami naziemnymi, do naszych zadań należały loty zwiadowcze mające na celu wykrycie naziemnych obiektów lub ugrupowań przeciwnika i sfotografowanie ich aparatem zamocowanym w dolnej części kadłuba. Lecieliśmy na rozpoznanie, gdy zauważyłem, że wzdłuż drogi, na jej skraju osłoniętym drzewami rozlokowana jest kolumna pojazdów bojowych, dość dziwnych, bo z lufami znacznej średnicy, jak na czołgi. Zameldowałem to pilotowi, który skierował samolot na cel i po zrobieniu zdjęć, zadowoleni wróciliśmy, jak to się mówiło, do domu. Po wywołaniu zdjęć w pułkowym foto laboratorium i przeanalizowaniu ich przez speców od odczytywania, okazało się, że nie były to pojazdy bojowe, tylko zwykle „asfalciarki” z opuszczonymi kominami. Były one rozlokowane na poboczu drogi, aby właściwe bojowe pojazdy mogły przejechać. Innym razem mieliśmy zlokalizować oddziały piechoty. Z tymi „zającami” to nie jest tak łatwo. Skryje się toto pod drzewami lub w krzakach i wypatruj go! W ramach eksperymentu wziąłem do torby po „gaz masce” spora ilość kasztanów. Pilotowi zasugerowałem, by leciał nad środkiem jeziora, możliwie nisko, żeby mi było łatwiej dojrzeć ukrytych „zająców” pod drzewami wokół jeziora. Pilot uznał to za dobry pomysł i gdy znaleźliśmy się nad jeziorem, wysypałem kasztany wprost do jeziora. Widziałem jak lecą w dół, a wkrótce potem pojawiają się na powierzchni jeziora rozpryski wody. Nikogo z załogi nie wtajemniczyłem w mój eksperyment. Pilot widząc na ziemi poruszenie wśród „zająców’ wykonał stosowny manewr i zarejestrował ich pozycje na taśmie filmowej. Zapewne ci na ziemi byli tak wystraszeni, że przekazali meldunek o otwarciu ognia z samolotu. Po wylądowaniu na lotnisku i wyjściu z samolotu ”powitani” zostaliśmy przez dowództwo jednym, jedynym pytaniem: kto otworzył ogień? Nastąpiło równoczesne wzruszenie ramion i zdziwienie całej załogi. No niezupełnie całej, ale ja musiałem udawać, bo tymi kasztanami to widocznie musiałem „dać bobu”. Sprawdzono stan uzbrojenia i amunicji w samolocie. A że wszystko było „cacy”, więc pozwolono nam odejść. W miarę jak byliśmy na tyle oddaleni, że nikt nas nie mógł słyszeć, pilot przystanął na wprost mnie jakby już coś kojarzył, ale nie do końca, więc mnie zapytał: Moniek, powiedz, co to było tym razem? Nic nadzwyczajnego – zwykle kasztany, odpowiedziałem rozbrajająco. Kasztany, kasztany, ty kasztanie – przedrzeźniając skwitował pilot.
Bez względu na stopień i pełnioną funkcję w czasie zajęć na lotnisku dostawaliśmy na drugie śniadanie porcje gorącej kiełbasy, a chleba i kawy zbożowej „skolko ugodno”. Kiełbasę wydawał dyżurny wyznaczony spośród żołnierzy służby czynnej, bez różnicy, jaki miał stopień. I mnie przypadła taka funkcja, pomimo, że do pułku niedawno przybyłem i wszystkich nie znałem. Podszedł też po swoją porcję stary kapral, a że ja też byłem kapralem, więc po koleżeńsku dałem mu dwie porcje, jako, że chłopisko był słusznej postury i z oczu dobrze mu patrzyło. Zapytałem go mimochodem: Co to, gwiazdki Ci żałowali? Gestem lewej ręki, bo w prawej trzymał kubek z kawą, wyraził obojętność do swojego stopnia. Ledwie wróciliśmy z lotniska do eskadry, a już służbowy przekazał mi, że mam zameldować się w sztabie, u inżyniera pułku. Rozkaz to rozkaz, więc się zameldowałem z należnym ceremoniałem, jaki przewidywał regulamin. Trochę mina mi zrzedła, bo za biurkiem siedział major ubrany w mundur, a nie jak ów kapral na lotnisku, w kombinezonie z dwoma belkami i furażerce. Na wstępie to mnie wystraszył, bo zapytał skąd wziąłem dodatkową porcję kiełbasy, skoro wszystkie były wyliczone. Odpowiedziałem, że dobry rabin to i w dziesięciu przykazaniach znajdzie lukę. „No, no” pokiwał głową i gestem wskazał mi krzesło, abym usiadł. Po czym wyciągnął z zakamarka swojego biurka dwie literatki i butelkę (prawie pełną) mówiąc: „a teraz porozmawiamy, jak kapral z kapralem”.
Wojciech „Moniek” Kilarski
P.S. Moniek Kilarski w latach pięćdziesiątych był obok Bolka Zonia tym pilotem, który na Żarze mógł latać bez skierowania z aeroklubu. Mieszkał wówczas i nadal mieszka w Krakowie. Ma rozmaite zainteresowania. To człowiek „złota rączka”. Jest znakomitym znawcą Krakowa i jego historii.